Po dłuższej przerwie spowodowanej natłokiem zajęć, mętlikiem w głowie i generalnym zniechęceniem do życia postanowiłem się na moment ogarnąć i ruszyć co nieco przy aucie. Świadomość, że cały rok może minąć bez jakichkolwiek postępów również na tym polu podziałała na mnie lekko mobilizująco. Fakty są takie, że śmiało można położyć nacisk, w powyższym zdaniu, na słówko "lekko".
Poprzednim razem, o ile dobrze pamiętam, byłem w garażu na początku roku. Był to burzliwy okres, w którym oczekiwałem z wypiekami na twarzy na powrót tylnego mostu. Pan Woszczyk, po wielokrotnym do niego wydzwanianiu, pisaniu sms'ów i telepatycznym przeklinaniu, w końcu odebrał telefon i udało mi się z nim umówić. Była to końcówka stycznia. Jak co poniektórzy uważni czytelnicy pamiętają, oddałem mu most do przeglądu rok wcześniej. Umówiliśmy się na godzinę 15. Gdy podjechałem o 15:15 z jego domu dobiegał dźwięk rozgrywanego w telewizorze spotkania piłkarskiego. Tak zwanego meczu. Zadzwonić musiałem więc kilkukrotnie, zagłuszając gwizdek sędziego oraz kibicowskie wuwuzele. W końcu drzwi się otworzyły i pojawiła się w nich głowa pana Woszczyka. Sekundę potem także jego dużych rozmiarów korpus. Na powitanie zrobił bardzo zdziwioną minę, skomentował sytuacje słowami:
- Nie spodziewałem się pana tak wcześnie
po czym dodał, mimo chodem ale bez cienia zażenowania:
- Most nie jest jeszcze gotowy.
Pomimo trwającego wciąż spotkania, które chyba było mu bliskie, przebrał się jednak w niebieski kombinezon, wszedł do szopy, zamykając za sobą drzwi i zostawiając mnie z lekturą książki w ogrzewanym kombi zabrał się za krzątanie. Po pół godzinie przyjechał na podwórko ktoś, kto wyglądał identycznie jak on. Ta sama twarz, ten sam bujny włos. Poprosił mnie, żebym przestawił auto po czym wszedł do domu. Być może był to syn, być może bliźniak, być może spaliny dizla wywołały u mnie halucynacje. Minął jeszcze kwadrans i pan Woszczyk wyszedł radośnie z szopy, wręczył mi most, który ja delikatnie ułożyłem na szmatach i pakułach w bagażniku, wziął 100zł, powiedział że most wygląda jak nowy więc nic przy nim nie robił i w nagrodę za roczne czekanie postanowił podzielić się swoją życiową mądrością:
- Volkswagen to obecnie najgorszy samochód na rynku. Wygodny i na pierwszy rzut oka wygląda porządnie ale technicznie to szmelc. Robią też eksperymenty na małpach.
Podziękowałem za cenną uwagę, wróciłem do domu i kilka miesięcy później zamontowałem z pomocą Szyby rzeczoną część na swoim miejscu.
Czas płynął nieubłaganie a ja wciąż byłem psychicznym wrakiem. Z tego powodu 504 wciąż jest mechanicznym wrakiem stojącym na kobyłkach. Dwa tygodnie temu coś mnie tknęło i pomyślałem, że zadzwonię do Gada. A nuż będzie w garażu, wspomoże dobrym słowem i zmobilizuje mnie do działania. Odebrał, powiedział że w garażu i owszem - bywa i to dość często. Możemy się umówić na wtorek.
Podjechałem, pomogłem mu odpowietrzyć hamulce a w zamiar zachęciłem do pomocy mi przez chwile przy wahaczach. Jak się okazało chwile później, przekształciło się to w czterogodzinną gehennę, za którą stać mnie było tylko na odpłacenie się kilkoma piwami. Zacznijmy jednak od początku. Początki były obiecujące i upływały w miłej atmosferze. Wywlokłem spod biurka te wahacze i spytałem Gada, który wybiera.
- Biorę lewy, wydaje się łatwiejszy - stwierdził z uśmiechem po czym pozwolił sobie na małą dygresję - Fox, ty masz nowe gumy w tych wahaczach?
- Nie. Zawiozłem kiedyś te wahacze do mechanika, żeby wyciągnął gumy na prasie ale powiedział, żeby ich nie ruszać. Guma z tamtych czasów jest podobno tak wytrzymała, że jeszcze przez kolejnych 40 lat te silentbloki beda lepsze niz nowe. Tamta guma nie parcieje.
Śrubki miałem wszystkie skompletowane i podpisane od czasu rozbioru więc sprawa montażu wydawała się prosta i klarowna. Ja zabrałem się za wahacz prawy. Śrubka ledwo co weszła mi w mocowanie przy belce ale do wahacza nie chciała wejść za chiny ludowe. Wyjąłem więc wahacz i zacząłem oglądać sytuacje z bliska. W tym czasie Gad, po swojej stronie, tłukł już w swoją śrubę młotkiem. Gdy zorientowałem się, że śruba nie mieści się w swój otwór z powodu lakieru proszkowego, którym całość została pomalowana, Gad miał już pół śruby wbite w wahacz i młotkiem tłukł ją już z drugiej strony, próbując ją wyjąć.
- Fox, wbiłem śrubę do połowy i teraz się nie rusza już w żadną stronę. Idę po większy młotek.
Po chwili wrócił z śrubokrętem, poprosił o przytrzymanie go na śrubie i rytmicznie uderzał w niego młotkiem. Śruba ani się nie ruszyła. Po zastąpieniu śrubokręta brechą a młotka większym udało nam się obić trochę lakieru i konserwacji podwozia ale śruba nie ruszyła się ani na milimetr.
- Fox, mam pomysł. Ty kręć tą śrubą a ja będę w nią bił.
Od słów przeszliśmy do czynów. Na pierwszy rzut oka, bez skutku.
- Ej Fox, jak to możliwe że śruba się tak łatwo kręci a nie da się jej wybić ani na centymetr?
- Nie wiem ale może skoro się kręci to może po prostu ją wykręcimy?
Tak też zrobiliśmy. Wykręciła się bez problemu.
Znalazłem mały pilniczek, którym zacząłem obierać z lakieru punkty styku śruby z koluchem na belce i w wahaczu. Gad przyniósł kamień na wiertarce, którym udało się w miarę szybko wyczyścić miejsca, do których był dobry dostęp. Po mniej więcej 40min udało nam się zamontować te wahacze, smarując śruby grubą warstwą smaru. Nie dokręciłem ich jeszcze, gdyż jak mówi stare porzekadło warsztatowe - należy je dokręcać gdy auto już stoi na kołach. W przeciwnym wypadku gumy się szybko zniszczą. Nie wiem jak stara i prawdziwa jest ta ludowa mądrość ale odkąd o niej usłyszałem to staram się jej trzymać.
Założenie sprężyn było błahostką więc szybko przeszliśmy do montażu amortyzatorów. Wypakowałem z paczki nowy ich komplet, zakupiony ponad rok temu. Gad, zaciekawiony, zaraz zaczął je oglądać:
- Ej Fox, patrz, o ile jeden chodzi dość ciężko tak ten drugi się tylko ciężko rozciąga. Wciska się za to bez najmniejszego oporu...
- Pokaz...o żesz by to...zepsuty.
- Masz paragon?
- A skąd...Dobra, pal licho, zakładamy stare.
(Autowanda, gdzie je kupiłem nie przysłała mi w paczce paragonu ani jakiejkolwiek faktury)
Zamontowaliśmy lewy w miarę sprawnie, przeszliśmy do prawego.
- Ej Gad, w tym komplecie jest więcej elementów niż w tym poprzednim
- Jak to?
- Tu na końcu jest jakaś okrągła blaszka, której nie było w tym pierwszym...
- W tym pierwszym też powinna być, może się zgubiła?
Przeszukałem garaż, znalazłem blaszkę. Wykręciliśmy na nowo pierwszy amortyzator, składamy na nowo, przykładam blaszkę, nie pasuje. Mówię:
- Nie pasuje
- Jak to?
- No patrz, za mała jest. Ani w jedną ani w drugą stronę nie wchodzi. Ciekawe czemu?
- Pewnie dlatego, że to jest inna blaszka, nie stąd
- Co robimy?
- Skręcamy bez
- A jak znajdę kiedyś dobrą blaszkę?
- To wyrzucisz
Skręciliśmy bez. Wyszedłem z nagrzanej kabiny, Gad wyczołgał się spod auta. Patrzymy a tu na masce, położona na książce napraw leży większa blaszka, ta od amortyzatora właśnie. Patrze na Gada milcząc. Gad nie milczał
- Kur.. mać!
Zabraliśmy się za przykręcanie stabilizatora.
- Ej Fox, tu brakuje chyba jednego elementu. Nie wiem jak to złożyć.
- Dziwne, wszystko było w jednym woreczku. Nie wiem gdzie mogło się zawieruszyć, chociaż czekaj...- powiedziałem zauważając kawałek gumy wystającej z dziury w wahaczu - Chyba wiem gdzie to jest.
- Gdzie?
- Tam....
- Kur.. mać! Jak to wyciągniemy? Ściągamy wahacz? Nawet nie mów!
Wspólnymi siłami udało nam się podważyć, chwycić ten zgubiony element i wyciągnąć na powierzchnie.
- Wygląda jakby od dawna tam był. Patrz, jest nawet trochę stopiony tu na boku. Musiał tam wpaść przy rozkręcaniu i pojechał do lakierni razem z wahaczem.
Zlozylismy calosc na oryginalnych gumach, ktore moze nie wygladaly jak nowe ale nie byly ani postrzepione ani sparciale. Wszedlem pod samochod, patrze na calosc i tak mi sie pomyslalo na glos:
- W tym samochodzie nie ma zadnych drazkow, za pomoca ktorych moznaby ustawiac zbieznosc. Jak juz cos sie skrzywi to trzeba jezdzic z krzywym albo tluc mlotem w druga strone. Pewnie z tego powodu wszystko jest takie masywne i ciezkie. W gruncie rzeczy bardzo proste jest to zawieszenie...
- Proste ?!? - oburzyl sie Gad - od czterech godzin to skladamy!
Patrze na zegarek, w tym momencie wybiła 22
- To co, teraz chyba przewody paliwowe albo poloski...
- Fox, ja mam dość, jadę do domu. Umówimy się innym razem.
Rozeszliśmy się do domów. Pomyślałem, że muszę Gadowi kupić dużo piwa i pomyśleć nad jakimś prezentem.