- O której będziemy na miejscu? - pyta odsuwając nieco telefon od twarzy i robiąc minę znaku zapytania. Kiedyś, dawno temu, gdy telefony miały jeszcze słuchawkę, można było w takiej sytuacji zasłonić dłonią mikrofon. Był to gest naturalny, który dobrze wyglądał i był dla wszystkich oczywisty. Zamiast tego mamy przycisk "mute", którego nie sposób użyć, oraz świadomość, że wraz z postępem technologicznym straciliśmy coś wartościowego. Podobnie jak uświadamiamy sobie, że nie mamy czego podsunąć artyście do okraszenia autografem, gdy słuchamy jego piosenek ze Spotify. Może kiedyś ktoś wymyśli serwis, który będzie doklejał podpisy elektroniczne do plików mp3. Wszystko przed nami. Pewnie już niedługo będziemy żyć w jeszcze lepszym świecie a tymczasem...- Chyba już dojeżdżamy - mówi on a w tle droga kreśli dziwne zawijasy wzdłuż fotoradarów pochowanych w czarne worki.
- Już blisko. Chyba minęliśmy Grójec. O 21:43 - doprecyzowuję za Googlem.
- 21:43 - powtarza on do słuchawki, tak jakby wcześniej jednak był na "mute" a ja, chcąc nie chcąc, słyszę połowę tej rozmowy i domyślam się, że jedziemy na spotkanie z innymi ludźmi, którzy też zmierzają w tym samym kierunku i, tak jak my, są w drodze.
- Jadę na urodziny kolegi - tłumaczy on - na takie, na których ma mnie nie być - dodaje uśmiechając się zawadiacko i tym samym zmienia to proste zdanie w nietrywialną zagadkę.
- Jesteś persona non grata? Jedziesz siać ferment?
- Wręcz przeciwnie. To mój najlepszy kolega. Właściwie śmiało mogę powiedzieć, że przyjaciel. Bardzo był rozczarowany, gdy mu powiedziałem, że mnie nie będzie.
- Myślisz, że się rozbijemy? - pytam żartując nieco, choć muszę przyznać, że nie za wiele rozumiem z całej tej historii. Do wczoraj woziłem z tyłu samochodu piłę spalinową i łopatę ale dziś, poza tym jednym zakrętem, z którego prawie wylecieliśmy, chyba nic nie powinno mu sugerować, że może nie dojechać na miejsce.
- Powiedziałem mu, że w ten weekend muszę pracować. Mamy kolejny iwent do zorganizowania.
- To teraz dokąd jedziesz? Mam Cię podwieźć na festyn?
- No skąd, to żart był - wyjaśnia - Powiedziałem mu, że mnie nie będzie, żeby mu zrobić niespodziankę. Tak naprawdę się do niego wybieram. Tam właśnie jedziemy.
- I liczysz na to, że jak przyjedziesz to zobaczysz go smutnego, w kolorowej czapce-stożku na głowie, z wuwuzelą zwisającą z dłoni i tłumem ludzi sypiących na niego confetti i próbujących bezskutecznie go rozśmieszyć? Np łaskocząc go pod pachami?
- Haha, coś w tym stylu
- Ale wiesz, że może też być tak, że udowodnisz tylko to, że bez Ciebie jest tak samo jak z tobą i wszyscy się świetnie bawią? Ludzi zastępuje się innymi dużo łatwiej, niż mogłoby się wydawać.
- Nie zakładam takiej ewentualności. A właśnie, gdzie możesz mnie wysadzić?
- Podwiozę Cię na miejsce. Z tego co słyszałem, wszystko się zaraz zacznie a ty się chyba spieszysz.
- Dzięki. Nie będę ukrywał, że wyjątkowo mi to dziś na rękę. Koleżanka, u której mieliśmy się spotkać przed wyjściem, właśnie pojechała do miasta. Tam będzie na nas czekać. Znajomi z Lublina też już dojeżdżają.
- Oni też blablacarem?
- Nie, nie tym razem. Jadą swoim samochodem. Wygląda na to, że dojedziemy praktycznie w tym samym czasie.
Zamyślam się. Kiedy minęły te czasy, kiedy z kolegami z liceum ściągaliśmy raz do roku do Sielpii, na wspólny majowy weekend w domku jednego z nich? Gdy dużą grupą jeździliśmy na sylwestry na Słowacji, czy w końcu kiedy jeździłem jeszcze na dwieściepiątkowe tripy i tak jak on teraz, zjeżdżaliśmy się wszyscy w miejsce zbiórki, by razem przeżyć coś fajnego? Gdzie to się wszystko podziało? Pamiętam emocje, które czułem, gdy na koniec dnia pracy na angielskiej farmie zjeżdżaliśmy wszyscy traktorami do garaży. Czuło się misję i wspólnotę. Teraz, i to chyba musi być coś w rodzaju empatii, czuję się podobnie widząc wozy strażackie pędzące do pożaru czy ambulanse na miejsce jakiejś katastrofy. Na szczęście nie jestem piromanem. W tym roku mamy 20 lecie matury i znów nikt niczego nie zorganizuje. Ja tym mniej. Słucham radia. Piżama porno gra "Drogę na Brześć". "Jadę przez urojone miasta" - śpiewają -" Rzeczywistość tu jak nieczynne neony...Droga na Brześć...666" - i jakoś wyjątkowo pasują do tego te owinięte folią fotoradary i cała ta droga, którą jedziemy. Sześćset sześćdziesiąt sześć, trzymaj się, cześć...
- W którym miejscu macie tą zabawę? - pytam, gdy widzę, że on przegląda google maps, wklepuje jakieś adresy i rysuje sobie różne trasy.
- Niedaleko Puławskiej - mówi i doprecyzowuję nazwą jakiejś osiedlowej ulicy, którą ja od razu zapominam - to na pewno nie problem, żebyś mnie tam podrzucił?
- Nie ma najmniejszego. Prowadź.
- To jest jeden z powodów, dla których często wybieram blablacara. Nie zawsze, ale często udaje mi się dojechać w dużo lepsze miejsce, niż to, gdzie dowiózłby mnie pociąg czy autobus.
- Jeszcze za cenę niższą, niż taksówka z dworca do miejsca docelowego - zauważam nawiązując do 19zł, które dostanę za tę podróż. Liczę jeszcze, że dostanę dodatkowo dobrą ocenę, dzięki której nie będę już wyświetlał się jako osoba niewiadoma, potencjalnie nieobliczalna.
- Dokładnie.
- Zdarzyło Ci się kiedyś wystawić komuś ocenę gorszą niż pięć gwiazdek? - pytam sondując ten temat. Tak z ciekawości jak srogim jest krytykiem.
- Zdarza się, choć nieczęsto. Wiadomo, że blablacar to jest tanie podróżowanie i nie można mieć wysokich oczekiwań. Czasem jednak komuś uda się mnie wkurzyć
- Czym na przykład?
- Na przykład tym, że zapisuje się do tego serwisu, żeby zarabiać. Wyciąga od ludzi pieniądze.
- Tzn?
- Jest taki jeden gość w Lublinie, który jeździ mercedesem i żąda 50zł za 200km. Wykorzystuje to, że w weekendy ciężko z Lublina wyjechać autobusem,
- No ale to nie jest tak, że wsiadasz jak do nielegalnej taksówki na lotnisku i po przejechaniu 5km dowiadujesz się, że należą się dwie stówy albo jedziecie do lasu negocjować wyższą cenę. Z góry wiesz, ile będzie kosztował kurs.
- Zgadza się ale to jest przesada.
- Mi się wciąż wydaje, że jeśli ktoś publikuje cennik, ty się zgadzasz zapłacić daną kwotę i dojeżdżasz na miejsce to nie jest to powód do wystawienia złej oceny
- Kiedyś, gdy z nim jechałem, zabrał też taką okropnie grubą babę, która wsiadła do niego chyba prosto z jakiejś imprezy. Była kompletnie pijana i jak tylko wgramoliła się do środka to zasnęła i zaczęła chrapać. Ja siedziałem w środku wciśnięty między nią a jeszcze inna osobę. W pewnym momencie poczułem coś mokrego pod sobą. Moją pierwszą myślą było, że się zsikała. Podskoczyłem jak oparzony. Okazało się, że miała w kieszeni jogurt bez zakrętki, który się wylał na siedzenie.
- O rany
- Nie dało się jej dobudzić. Szarpałem ją ale ona tylko mamrotała jakieś niezrozumiałe słowa. Ja jechałem wtedy na egzamin. Byłem w galowych spodniach. Możesz sobie wyobrazić jaki byłem wkurzony. Na stacji prałem te spodnie w umywalce i suszyłem papierem toaletowym.
- Przy całej powadze tej sytuacji ciężko mieć pretensje do kierowcy za pasażera. Dobrze, że nie odjechał, gdy byłeś w łazience. Chyba nie zawsze wiadomo, kogo się bierze i jak on będzie się zachowywał. Jakby nie patrzeć to jest obca osoba
- Masz rację. Ostatecznie dowaliłem mu głównie za to, że wpisał, że bierze dwie osoby na tylne siedzenie a wziął trzy.
- Z tym już ciężko polemizować
- Kiedyś też jakiś gość, który wiózł mnie do Krakowa, przed samym miastem powiedział, że jednak jedzie do Zakopanego więc wysadzi mnie na obwodnicy. Zostawił mnie na poboczu przy jakimś węźle.
- To rzeczywiście słabe - odpowiadam automatycznie a w myślach wyobrażam sobie go z zaskoczoną miną, wysadzonego bez uprzedzenia z wygodnego samochodu na szary asfalt. Gdzieś na tej wąskiej przestrzeni między białym namalowanym pasem a barierką, gdzie bez rozstawienia przed sobą trójkąta albo betonowej zapory strach przebywać. Stoi być może przed kałużą, po której, chwile potem, z dużym rozbryzgiem, przejeżdża kopcąca na czarno ciężarówka z rozerwaną starą oponą. Luźny kawałek gumy robi świszczący zamach w powietrzu a potem "plap plap" po wodzie, potęgując rozbryzg.
- Jesteśmy prawie na miejscu. To już tutaj, skręć w prawo, teraz, skręcamy - mówi podnosząc na koniec nieco głos, wyrywając mnie z rozmyślań i sprawiając, że reaguję.
Jedziemy przez jakieś osiedle. Przejeżdżamy przez progi zwalniające i wydaje mi się, że strasznie kluczymy. Skręcamy bowiem, raz po raz, właściwie tylko w lewo. W końcu dojeżdżamy do jakiejś hali, na parterze której widzę otwarte drzwi a przez nie migające światła i trochę ludzi w środku. Zatrzymuję się przed wejściem, on wyciąga z kieszeni 20zł.
- Nie mam wydać - mówię nieśmiało, uświadamiając sobie, że okrągłe sumy mają swoje plusy. On nie nawiązuje do tego jednak wcale, tylko wyskakuje z szoferki, zatrzaskując za sobą drzwi.
- Reszta dla Ciebie - dopowiadam sam sobie, mając nadzieję, że nie dostanę hejta za pobranie zawyżonej taryfy. Wychodzę otworzyć mu bagażnik, on wyciąga torbę i podczas gdy ja zastanawiam się, czy zaprosi mnie do środka, przedstawi znajomym i zaproponuje piwo bezalkoholowe on mówi "Cześć", zarzuca na plecy zieloną kurtkę i nie oglądając się za siebie znika w otwartych drzwiach. Patrzę na migające w środku kolory dyskotekowe i z zadumy wyrywa mnie dopiero klakson samochodu stojącego za mną, któremu blokuję drogę.
"Droga na Brześć, Sześćset sześćdziesiąt sześć, trzymaj się, cześć"...
Podnoszę dłoń w geście przeprosin, wskakuję do samochodu i odjeżdżam. Jestem w nostalgicznym nastroju i migają mi w głowie sceny z przeszłości. Na Puławskiej, na którą znów skierowała mnie nawigacja, wieki temu, gdy pracowałem jeszcze w Comarchu, byłem na jakimś szkoleniu. Idąc do biura, kolega, palący wtedy papierosy, wrzucił jednego takiego niedopalonego peta do kratki ściekowej przy krawężniku. Kanał ten okazał się być wypełniony słomą. Nigdy do końca nie rozumiałem Warszawy. Dziwne jak czasem człowiekowi przypominają się tak odległe i mało znaczące (na szczęście) zdarzenia z przeszłości i jak na pozór identyczne urządzenia, w różnych miejscach, mogą mieć zgoła inne zastosowania.
Przejeżdżam pod starym miastem tunelem na trasie W-Z
i jak za każdym razem, gdy tam jestem, czuję podziw dla ludzi, którym chciało się go wykopać metodą odkrywkową, rozbierając a potem budując na nowo budynki znajdujące się na górze. Ramę w moim samochodzie trzeba będzie w podobny sposób wyremontować. Nie mam jednak pewności, czy ktoś to z robi z podobnym rozmachem.
Ulica Długa jest zamknięta, migają bomby radiowozów, niebieskie światło odbija się od fasad kamienic. Policjant lizakiem daje znaki, żebym sobie pojechał gdzieś indziej. Nie lubię tego widoku. Policjanci mnie nie wzruszają. Nie wydaje się, żeby wykonywali ważną dla społeczeństwa misję. Nikogo nie ratują. Blokują na pewno drogę bez ważnego powodu - myślę sobie rozgoryczony - Dla czyjegoś widzimisię postawili zapory, eskortują jakiegoś gamonia a ja nie mogę podjechać pod hostel. Parkuję na jakiejś bocznej ulicy i wyciągam z bagażnika rower.
Podjeżdżam pod hostel. Wprowadzam do środka rower, opieram go o ścianę korytarza i odpowiadając na pytające i lekko zdziwione spojrzenie recepcjonistki podchodzę do lady i mówię, że mam na tę noc rezerwację pokoju. Rozglądam się dookoła. Wszystkie stoliki, krzesła i kanapy zajęte są przez obcokrajowców. Po lewej stronie grupa Latynosów żywiołowo dyskutuje, raz po raz wybuchając śmiechem. Przy ladzie recepcji siedzi uśmiechnięty chłopak z piwem. Patrzy na mnie tak, jakby chciał mi coś powiedzieć. Marszczę odruchowo brwi na znak, że nie wiem o co chodzi. Nie zagaduję jednak do niego bo słyszę pytanie skierowane do mnie
- Na jakie nazwisko rezerwacja? - pyta dziewczyna za ladą w luźnej, czerwonej bluzce, odsłaniającej ramiona a ja odwracam się w jej stronę.
Przedstawiam się, mówię, że to w ośmioosobowym dormitorium. Ona pochyla się, otwiera szufladę pełną przegródek z przeróżnymi przedmiotami a moim oczom ukazuje się jej biust w całej okazałości. Nie ma na sobie stanika a bluzka jest na tyle luźna, że nawet z mniejszym dekoltem zasłaniałaby naprawdę niewiele. Gdyby się bliżej przyjrzeć można by pewnie dostrzec, majaczący pomiędzy piersiami, nieco oddalonymi od siebie i których sutki skierowane są lekko na boki, pępek. Jestem tak zaskoczony, że nie wiem jak się zachować. Wydaje mi się, że nie wypada tak się gapić, że to musi być żałosne albo przynajmniej niestosowne. Z drugiej strony gdzie podziać wzrok? Czuję się zakłopotany. Gdybym umiał gwizdać, mógłbym wykorzystać teraz tą umiejętność i patrząc w sufit udawać, że niczego nie zauważyłem i interesują mnie głównie górne półki. Mógłbym też gwizdnąć jak robotnik z rusztowania. Nie umiem tego jednak zrobić i pozostaje mi spojrzeć raz jeszcze, sprawdzić kolor sutków, zaczerwienić się w podobny odcień, po czym odwrócić nieśmiało wzrok w lewą stronę. Chłopak z piwem uśmiecha się jeszcze bardziej szelmowsko. Podnosi kufel lekko do góry, jakby wznosząc toast w moją stronę i skinieniem twarzy w stronę recepcjonistki dopowiada niejako:
- Piję za takie widoki
- Niech pan to wypełni - słyszę na nowo. Otrząsam się. Dostaję jakąś karteczkę i długopis do ręki. Z ulgą stwierdzam, że nie jest to formularz przyznania się do wstrętnych zachowań bo zaraz musiałbym poprosić o drugi. Wypełniam imię, nazwisko, numer telefonu a ona wciąż przeszukuje jakieś notatki. Biurko wydaje się teraz wyjątkowo małe. Brakuje przestrzeni. Jest klaustrofobicznie.
- Czy ona to robi specjalnie? - zastanawiam się. Biorę głęboki wdech, robię wydech i skupiając się na karteczce wypełniam drżącą ręką wszystkie dane. Przesuwam karteczkę po blacie w jej stronę.
- Proszę jeszcze o 20zł albo 5euro depozytu za kartę do pokoju
- Jasne. Mogę tutaj gdzieś zostawić rower?
Spina gumką recepturką mój banknot razem z kartą meldunkową i wrzuca do jednej z przegródek - Już panu pokażę - mówi obchodząc ladę dookoła - proszę iść za mną. Tutaj jest kuchnia, tam schody na górę. Pański pokój jest na trzecim piętrze. Tutaj, na patio, można zostawić rower.
Idziemy korytarzem a ja zastanawiam się, czy można ją zapytać o tą bluzkę. Domyślam się, że noszenie jej wymaga pewności siebie i nie jest przypadkowe. Musi sobie zdawać sprawę jaki to ma efekt. Czy sprawia to jej satysfakcję? Czy czerpie przyjemność patrząc na zagubione osoby przed sobą? Czy gardzi nimi a może liczy na zainteresowanie? Ja nie umiem jednak prowadzić takiej rozmowy i wszystkie te pytania muszą pozostać bez odpowiedzi. Przypomina mi się tylko tekst jednej z piosenek Kaczmarskiego. Takiej na inny temat ale z której jeden z wersów miałbym szansę pewnie usłyszeć, gdybym zadał któreś z kłębiących mi się w głowie pytań:
"Oczami za mną nie wódź, nasienie sobacze!
Gdy piję w towarzystwie alkoholowych zmor!
I nie liż mnie po rękach, gdy biję cię i - płaczę!
Jeszcze raz! Encore!"
Mnie na szczęście nikt nie bije. Może lepiej się nie mieszać w takie historie. Zostawiam rower przy jakimś małym budynku gospodarczym, gdzie wciskam go między wysoką popielniczkę na stojaku i meble ogrodowe i, tak jakby był coś wart, rozglądam się po podwórku i pytam, trochę innymi słowami, czy nikt go stąd nie ukradnie
- Nie będzie tu przeszkadzał?
Ona z lekkim rozbawieniem, którego nie boję się nazwać politowaniem, obserwuje moje próby ukrycia roweru za wszystkimi tymi przedmiotami i kwituje to tylko lakonicznym:
- Proszę go postawić byle gdzie. To nie ma żadnego znaczenia.
A ja nie wiem czy bez znaczenia jest to, gdzie go postawie czy to, co się z nim stanie. W ostatniej chwili cofam jednak ręce od dużej donicy, z której wyrasta pnącze oplatające budynek, którą też przeszło mi przez myśl przestawić. To nie wygląda dobrze. Ona jednak nie odchodzi. Stoi obok a ja zastanawiam się, czy o coś zapyta. Może o to skąd przyjechałem? Mógłbym odpowiedzieć, że z Krakowa. Być może nie musiałbym wcale mówić, że samochód zostawiłem na Świętojerskiej, właściwie po drugiej stronie tego podwórka i że to przerdzewiały złom. Odpinam jednak lampki w zupełnej ciszy i dopiero, gdy wsuwam je do kieszeni polaru ona pyta:
- To już wszystko? Muszę zamknąć drzwi na podwórko. Jest już późno.
Nie pozostaje mi nic innego jak przeprosić za moją powolność i z opuszczoną głową uciec stamtąd przed siebie. Wychodzę na miasto. Mówię sobie w głowie, że jest piątek wieczór, że szkoda siedzieć w środku i że prawdziwe życie toczy się na zewnątrz. Chwilę potem, zostawiając za sobą gwar hostelu, kanapy i krzesła pełne wesołych ludzi, rozglądam się po ulicach i nie widzę absolutnie nic z tych rzeczy.
Wiem już, że jestem przegrańcem. Na rynku jakieś pojedyncze obcasy stukają pospiesznie po kostce a echo niosące ich dźwięk powoli samo też ginie w jakiejś bocznej uliczce, gdzie kładzie się spać. Na rogu stoi grupa ludzi, którzy żegnają się i rozchodzą w swoje strony. Skądinąd słychać jakieś pojedyncze przekleństwo na dobranoc. Brakuje tylko tego, żeby z jakiegoś balkonu nade mną ktoś zrzucił mi za kołnierz peta. Szamocząc się w tlącym się polarze mógłbym jeszcze usłyszeć z góry:
- Kochanie już do Ciebie idę. Wyszedłem tylko zaczerpnąć powietrza - dźwięk zamykanych drzwi balkonowych i cichsze nieco, tym razem przez uchylone okno z sąsiedniego pokoju i wypowiedziane aksamitnym głosem - uuu, łał, ależ to świeże powietrze na Ciebie działa!
Jakbym miał szczęście to ktoś podbiegłby wtedy do mnie i wylał na głowę wiadro wody, żeby mnie ugasić. W razie braku wody mógłby rzucić mnie na ziemie i okładać trzepaczką a ja bym się dymił przez nogawki i rękawy. Przy uderzeniach w głowę pewnie też przez uszy i razem z głosem z wyższego piętra mógłbym wykrzykiwać:
- Jeszcze raz! - Encore!
Wracam do pokoju zmęczony i lekko zniechęcony. Na szczęście suchy i niepoobijany, Nie mam za grosz instynktu przygodowego. Kładę się spać. Na pozostałych łóżkach zaciągnięte są zasłony ale nikogo nie słychać. Nie mam pojęcia czy zasypiam sam czy z siedmioma innymi osobami. Jak ktoś, komu dosypano jakiś narkotyk do drinka. Rzeczywiście nie ma to żadnego znaczenia - myślę sobie zasypiając.