Jadę w stronę centrum, w górę, jedyną znaną mi drogą. Tą samą, którą dwie godziny wcześniej przemierzałem na rowerze. Ulice pogrążone są w półmroku. Zupełnie jednak innym niż ten, znany mi na co dzień, wielkomiejski, rozświetlany reflektorami samochodów, blaskiem neonów i witryn sklepowych. Tutaj niebo jest inne, jest czarne, prawdziwe, świecą na nim gwiazdy. Tu zamyka się sklepy a na firankach mieszkań wyświetlają się filmy na żywo z aktorami-cieniami odgrywającymi swoje własne życie wieczorową porą. W jednym ktoś akurat przechodzi, w innym się schyla a ja się zastanawiam czy w którymś dziś grają romans albo może Hitchcock'a i uda mi się przelotnie zobaczyć rękę z nożem czy stado ptaków, które atakuje, przed którym ktoś się zasłania. Dojeżdżam do skrzyżowania za parkiem, ciemnym o tej porze, opuszczonym. Nic się nie dzieje. Żyje się tak, aby dotrwać do wieczora, oglądnąć coś w telewizorze, odłożyć coś na jutro, na pojutrze, na nigdy. Niektórym się nie chce, innym nie wypada, inni nie wierzą, że się da, innym ktoś powiedział, że tak nie można. W większości okien wyświetli się więc ten sam film co wczoraj, ten sam seans grany od wielu lat. Klan, odcinek 3409. Gdzie szukać dziś superbohaterów? Czy istnieją już tylko na Instagramie? W tej alternatywnej rzeczywistości, tak luźno powiązanej z tym, co widzimy dookoła? A może Ci prawdziwi bohaterowie już zawsze będą się ukrywać i ratować świat po cichu? bez rozgłosu? Może dzisiejszy heroizm rozgrywa się gdzieś na tyłach domów, w wieszaniu prania, czytaniu dzieciom, byciu wesołym i pogodnym po 8 godzinach pracy i kilku dodatkowych domowych obowiązków gdy jeszcze wyrywa się dla siebie ostatnią godzinę, by zrobić coś twórczego?
Przede mną przejeżdża pojedynczy samochód. Widzę czerwone światła, widzę blade światełko oświetlające tablicę rejestracyjną. Tutaj można się przyjrzeć detalom. Tutaj wszystko dzieje się wolniej. Ma się czas na myśli. Skręcam w lewo, zostawiam za sobą projekcje firanko-graficzne, które się kończą i inne, które dopiero się zaczynają.
(Teraz ujęcie na mój odjeżdżający ze skrzyżowania samochód, kamera się oddala a tu, w jednym z oświetlonych okien, ktoś kogoś dusi, odciąga za kadr, za framugę okna wywleka a na dachu kobieta-kot, z księżycem w tle zmierza na pomoc... Michelle Pfeiffer, rok 1992...- taka myśl:) )
Dojeżdżam na stację benzynową. Niezwykłą. Dystrybutory wkomponowane są w ceglaną ścianę. Nad nimi sklepienia łukowe, okienka, wykusze, zdobienia.
- No zamek - myślę sobie patrząc na to wszystko - Brakuje tylko pochodni. Kogoś poniosła wyobraźnia. Fajna sprawa.
Wychodzę z samochodu. Jest mi zimno i pęcherz mi pęka. Chyba się przeziębił przez to wszystko. Tankuję krzyżując nogi i drepcząc w miejscu. Bak w tym samochodzie ma osiemdziesiąt litrów. W pewnym momencie jestem prawie pewny, że już nie dam rady. W trudnych chwilach potrafimy jednak sami siebie zaskoczyć. Siedemdziesiąt osiem litrów, pistolet w końcu odbija a spodnie mam wciąż mokre tylko od deszczu. Zakręcam wlew, zatrzaskuję klapkę, biegnę w górę schodów. W środku, obok półek z olejami i płynami do chłodnicy, jest także sala do tańczenia i stoliki z białymi obrusami. Niezwykły mariaż. Znajduję łazienkę, znajduję kasę, płacę za paliwo, kupuję puszkę coli na drogę a portier wręcza komuś klucz do pokoju. Brelok dynda z numerem. Wychodzę znów w noc.
Siadam na schodkach, otwieram puszkę, która robi pssst a z tyłu, w lokalu, ktoś puszcza muzykę. Zaraz ja odjadę a ktoś inny poprosi kogoś do tańca, pomyśli co by było gdyby wszystko było inaczej. Zanim to jednak nastąpi, zatrzymuję się na chwilę, patrzę, słucham. Ten samochód coraz bardziej mi się podoba, dobrze się na niego patrzy. Nie mam wątpliwości, że dobrze zrobiłem przyjeżdżając po niego. Rozglądam się dookoła. Stacja wkomponowana jest w hotel z restauracją. Ta sama ceglana architektura od dystrybutora i kubła na wodę aż po pokoje gościnne na piętrze. Zastanawiam się, czy organizowane są tu wesela. Ciekawy jestem ile razy całe rodziny państwa młodych pozowały na tych schodach by potem, przeglądając zdjęcia u fotografa, zauważyć gdzieś w rogu kadru zdezorientowanego chłopa z bańką oleju czy parą wycieraczek pod pachą...Ile razy rzucili za siebie kieliszki na których ktoś chwilę później przebił sobie oponę... Mógłbym pewnie siedzieć tam jeszcze długo ale świat przypomina o sobie. Cola jest zimna a ja zmarznięty i zmęczony. Po kilku łykach zaczynam się trząść z zimna. Mam drgawki. Wstaję z zimnej kostki, wdrapuję się na siedzenie kierowcy.
Drzwi, trzaskając, wydają dźwięk, który pamiętam jeszcze z dzieciństwa, gdy wujek zabierał nas na przejażdżkę swoim brązowym tarpanem. Włączam światła, zegary podświetlają się umieszczoną gdzieś z tyłu żarówką. Niesamowicie podoba mi się w nich kontrolka świec żarowych, która po ich nagrzaniu zmienia kolor z czerwonego na zielony. W latach osiemdziesiątych musiał to być absolutny hit. Wyobrażam sobie pierwszych nabywców tych samochodów, którzy po kryjomu, w ciemnym garażu, w środku nocy, zakradają się do ich wnętrza tylko po to, by przekręcić kluczyk i patrzeć. Z zewnątrz widać tylko oświetlony na czerwono fragment ich twarzy, być może skośne oczy, małe nosy, chwilowe napięcie i w końcu spokój nadchodzący wraz z zielonym blaskiem.
- "I'm an addict..."
Opuszczam Tomaszów, zabudowania zostają za mną, jadę przez noc. Wnętrze auta jest do bólu proste i toporne ale bardzo przyjemne i sprawia wrażenie bardzo porządnego. Nic nie skrzypi, nic nie jest poluzowane i poza wyrwaną tapicerką drzwi nic nie sprawia wrażenia, że w każdej chwili może odpaść. Dla kogoś takiego jak ja, kto całe życie jeździł Peugeotami, takie uczucie to zupełna nowość. Napajając się japońską techniką i jakością wykonania próbuję zamknąć uchylone do tej pory okna ale żadne nie działa. Usiłując nie stracić kontaktu wzrokowego z drogą macam palcami drzwi w poszukiwaniu przycisków. Naciskam te, które udaje mi się znaleźć ale nic się nie dzieje. W kabinie wieje teraz zimny wiatr, przed którym nie umiem się osłonić. Okno kierowcy udaje mi się w końcu zamknąć przytrzymując kierownicę kolanami, naciskając jedną ręką przycisk automatycznego ich zamykania a drugą pchając szybę do góry. Prawe ani drgnie. Zaprasza wicher do środka.
- Zamarznę tu dziś....jak nic...niechybnie...w letnią noc - myślę sobie szukając włącznika od ogrzewania. Przestawiam dźwignie ale również tutaj sukces jest umiarkowany. Przestawiam jedną z nich w stronę czerwonego koloru ale wiatrak wciąż się nie kręci więc znikome ilości ciepła, które wpadają do kabiny, nie są w stanie stawić czoła wiatru wpadającemu przez otwarte okno pasażera.
Spoglądam znów na drogę. Pasy migają przed maską i znikają pod kołami. Nie mam radia. Tam, gdzie kiedyś było i gdzie być może kiedyś znów będzie, wiszą tylko kable a na ich końcach kostki ISO. Słyszę więc tylko dźwięk silnika i szum zimnego wiatru w uszach i wokół nerek. Strach tym autem przekraczać 80. Wysoko umieszczona kabina i baloniaste, stare opony sprawiają, że na zakrętach instynktownie przechylam się i chwytam mocniej za kierownicę. Jak na żaglówce, gdy trzymając za liny wychyla się człowiek za burtę. Mimo wszystko czuje się spokój. Widzę z przodu czerwone światła samochodów jadących przede mną a po bokach mrok. Jechałem tego dnia na rowerze, siedziałem w pociągu, teraz jadę samochodem, który być może jeszcze nie wie, że jest mój. Dziwne to uczucie. Jakbym był gdzieś daleko, jakbym przed kimś uciekał zmieniając co chwila środek transportu. Jakbym jechał gdzieś w nieznane, jakby jeszcze nic nie było wiadome, jakby wszystko było przede mną, jakby wszystko się mogło zdarzyć. Zamyślam się. Chwila jak te, w których wyłącza się świadomość a człowiek jedzie na autopilocie. Ręce same skręcają kierownicą, stopy naciskają pedały a wszystko to jakby poza nami. Zombi, robot, neurony przesyłające sygnały. W sumie to tak jak zawsze tylko z wyłączonym interfejsem graficznym. Noc, światła, mrok. W pewnej chwili widzę, że samochody jadące przede mną hamują, zjeżdżają na lewy pas, coś omijają. Ja, nie wiedząc zupełnie dlaczego, nie robię zupełnie nic. Nie widzę potrzeby. Zauważam, że na drodze coś leży, widzę jak się do tego zbliżam ale wszystko dzieje się jak na filmie. Patrzę ale nie rozważam w ogóle interwencji. Czekam na to, co się wydarzy. Jestem blisko. Duże cielsko, rozbity łeb, wiszący jęzor, nogi...na szczęście cztery, na szczęście sierść. Widzę to wszystko przed samą maską. Sarna. Znika pomiędzy kołami i choć prawa część samochodu podskakuje na jej zadku, na jej pozbawionych już życia nogach to nic wielkiego się nie dzieje. Wspaniały jest ten samochód. Patrzę w lusterko. Na szczęście nie ma tam nikogo. Wyobrażam sobie ewentualne zdziwienie kogoś, kto jadąc zaraz za mną, widzi nagle tak duże zwierze, wypadające spod moich kół, być może podbite w powietrze i lewitujące pół metru nad jezdnią. Nie mając czasu na hamowanie, przynajmniej tak to sobie wyobrażam, ma dwie opcje. Rozbija się po prostu o te zwłoki lub wyskakuje w górę, przelatując nad barierką, wpada do lasu, dachuje, wybucha. Nie wiem co bym zrobił widząc taki widok w lusterku. W tym drugim przypadku pewnie pomyślałbym, że mi się to śni, że to ten film akcji, którego wciąż wypatruję. Przy pierwszym ciężko nawet snuć domysły. Wiemy o sobie dużo mniej niż nam się wydaje.
Dzwoni telefon, odbieram. Ula pyta jak mi się jedzie, gdzie jestem i czy wracam do Krakowa. Sam nie wiem. Podoba mi się ten samochód, podoba mi się jazda, podoba mi się wschód. Tęsknota za wolnością, przygodą, nieznanym kusi by nie wracać najkrótszą drogą, by skręcić choć na chwilę w drugą stronę, by pojechać gdzieś dalej. Przemyślę sprawę, na razie jadę. Może Stalowa Wola, może Sandomierz - myślę patrząc na zegarek. Jest 21:30. Skręcam w lewo. Droga wiedzie teraz lekko pod górkę. Kolejny zakręt. Naciskam hamulec i choć zwalniam nieco to pedał wpada zupełnie w podłogę. Odpuszczam na chwile. Wraca na swoje miejsce. Naciskam go ponownie. Tym razem efekt hamowania jest właściwie niezauważalny a pedał wciska się praktycznie bez oporu. Na desce rozdzielczej zaświeca się czerwona kontrolka od hamulców.
- Free falling, free falling...- przychodzi mi do głowy. Była kiedyś, chyba w latach osiemdziesiątych, piosenka o takim tytule. Nie znam jej tekstu ale ten fragment refrenu jakoś pasuje do sytuacji.
Sięgam do hamulca ręcznego, upewniam się delikatnie, że działa. Boję się go pociągać zbyt mocno, żeby linka nie pękła. Nie mam pojęcia bowiem w jakim jest stanie. O dziwo wydaje się, że jest całkiem sprawny. Zwalniam do 50, jadę dalej. Droga na szczęście jest pusta i wiedzie pod górkę. Tablica przy drodze mówi, że mam 5km do Zamościa. Dzwonię do Uli, mówię, że jednak będę nocował w Zamościu.
- O to fajnie. Musisz być zmęczony. Przyda Ci się trochę odpoczynku.
- Trochę tak. Nie mam hamulców - napomykam przelotnie - chętnie bym się już położył.
- Jak to nie masz?
- Przestały działać przed chwilą. Podejrzewam, że pękł jakiś przewód.
- O nie! To jak dostaniesz się do Zamościa? Stoisz gdzieś teraz?
- Nigdzie nie stoję. Jadę. Hamulec ręczny chyba działa.
- Można tak jechać?
- Nie powinno się.
- To szukać Ci noclegu w Zamościu?
- Jeśli możesz to poproszę
Dojeżdżam do Zamościa. Wciąż jest pod górkę. Mam szczęście, że ten hamulec nie padł na jakiejś stromej serpentynie albo przed przejściem dla pieszych, na którym jaskrawy chłop z lizakiem przeprowadza na drugą stronę dzieciaki. Zwalniam i zatrzymuję się na przystanku PKS. Hamulec ręczny działa niewiarygodnie skutecznie. Nachodzi mnie refleksja, że w nowych samochodach, gdzie hamulec ręczny czasem umieszczany jest gdzieś pod kierownicą i który działa zero-jedynkowo, w takiej sytuacji można by tylko go zaciągnąć, zacząć się kręcić i zginąć. Ula dzwoni ponownie.
- Jest nocleg w zajeździe Orzeł. Drogo ale nie ma niczego innego w okolicy. Nie płaciłam za niego. Zapłać sobie na miejscu.
Zerkam na mapę. Dzielą mnie od niego trzy kilometry. Odczekuję chwilkę aż skrzyżowanie przede mną zrobi się zupełnie puste i ruszam. Teraz jest już zjazd w dół i nie czuję się tak pewnie jak chwile wcześniej. Wolę nie chojrakować, hamuję głównie silnikiem. Dojeżdżam całkiem sprawnie na miejsce. Większość podjazdu zastawiona jest przez samochody gości. Dojeżdżam do jego końca, bezskutecznie wypatrując kawałka wolnej przestrzeni. Ostatecznie, chcąc uniknąć nawracania bez hamulców na kilkanaście razy, robię nawrotkę przez trawnik. Parkuję auto przy samej bramie. Udaje mi się nawet nie wpaść przodem samochodu w zasadzone tam tuje ani nie potłuc wystawionej w ogródku dekoracyjnej ceramiki. Wchodzę do środka, podchodzę do recepcji.
- Dobry wieczór, mam tutaj u was podobno zarezerwowany pokój - mówię podając nazwisko
- Pan jest sam?
- Tak - odpowiadam, rozglądając się jeszcze dla pewności dookoła
- Czyli jedynka?
- Zgadza się.
- No to nie mamy żadnej wolnej.
- Dziwna sprawa. Przed chwilą dzwoniła do mnie żona, mówiąc, że kliknęła rezerwację na Booking'u i dostała nawet potwierdzenie. To jest zajazd Orzeł?
- Tak jest. Niech pan poczeka, zawezwę kierownika.
- Ależ oczywiście, poczekam. Hamulce mi wysiadły w samochodzie. Nigdzie się dziś nie spieszę.
Ona znika za rogiem a ja dzwonię do Uli, upewniam się, że ma potwierdzenie rezerwacji. Wszystko wydaje się zgadzać. Pani wraca z zaplecza. Zaraz za nią wchodzi przeokropnie gruby pan w czarnym podkoszulku. Muszę ostrzec tatę, żeby przeszedł na dietę zanim będzie za późno - myślę na ten widok.
- Dobry wieczór. Chyba zaszło jakieś nieporozumienie. Wszystkie nasze pokoje jedno i dwuosobowe są zajęte od wczoraj. Jeden nawet od przedwczoraj chociaż ktoś chyba się zamienił.
- Niemożliwe. Właśnie mówiłem już tej pani, że żona przed chwilą zarezerwowała mi pokój. Upewniłem się nawet przed chwilą, że ma potwierdzenie. Nawet mam tutaj zrzut ekranu.
- Hmmm, ja tu widzę w systemie jedną rezerwację zrobioną rzeczywiście niedawno ale zrobił ją ktoś z Francji. Pan jest z Francji?
- Absolutnie nie. Niech pan sprawdzi jakie jest nazwisko na tej rezerwacji. Zrobiła ją może Urszula? Ursula? Ula Mula?
- To pańska żona?
- Tak, zgadza się.
- Ona jest z Francji?
- Nie ale po filologii. Stara się nie tracić kontaktu z językiem.
- No ale widzi pan - to nie jest jedynka. Ma pan apartament prezydencki.
- To by tłumaczyło cenę. Marzę tylko, żeby było tam łóżko.
- Jest też łazienka. Ze śniadaniem?
- To zależy od której można go zjeść. Będzie gotowe jakoś wcześnie?
- Jak tylko kucharka przyjdzie do pracy i coś przygotuje. Zazwyczaj jest od 8. O której by pan chciał? Możemy zrobić wcześniej chociaż chyba jest już za późno, by ją uprzedzić. Niczego zatem nie gwarantuję. Proszę sobie coś wybrać z karty - mówi podając mi białe menu.
- Niech będzie jajecznica. Jeśli można wybrać to prosiłbym na 7:30. Muszę rano poszukać jakiegoś mechanika do tych hamulców
- Znam tu, po drugiej stronie ulicy, takich chłopaków, którzy maja warsztat i ogarniają moje samochody. Nie dalej niż kilometr stąd.
- W kierunku miasta?
- Nie, w drugą.
- Maja otwarte w sobotę rano?
- Teoretycznie tak. W praktyce lubią sobie czasem więcej wypić, trochę zabalować. Młodzi są, niech korzystają. Piątek jest w końcu. Teraz już jest za późno by do nich dzwonić. Zadzwonię do nich rano i zobaczymy, czy któryś się zwlecze z łóżka. Zazwyczaj wysyłają jednego do biura by odbierał telefony.
- Byłoby świetnie. Dobranoc.
- Dobranoc. A!, niech pan poczeka, jeszcze jedna sprawa. Z tych hamulców wciąż coś cieknie? Jeśli tak to niech pan to auto wystawi za bramę, żeby trawy nie zeżarło. Świeżo skoszona.
- Podejrzewam, że co miało wyciec to wyciekło po drodze. Dopóki nikt nie naciśnie hamulca to nic się nie stanie - mówię przez ramię, odchodząc od blatu. Nie wspominam o wcześniejszym przejeździe przez trawnik. Mam nadzieję, że jeśli nawet rano ktoś odkryje tam wyżarte kręgi to nie znajdzie tam odcisków moich opon. Tutaj chyba nie padało. Zwalę to na ufo - Dobranoc.
Wchodzę na górę, podążając za skomplikowanymi wskazówkami, przez labiryntyczne korytarze obite kamieniem i cegłą, gdzie gubię się tylko raz. W końcu odnajduję pokój, otwieram drzwi, zaświecam światło. Jestem w przedpokoju. Wieszak na ścianie przypomina mi, że nie mam ze sobą nic poza podkoszulkiem. Naprzeciwko łazienka, na lewo pokój. Jest ogromny. Większy niż całe nasze mieszkanie. Miękki dywan, szerokie łóżko, kilka mebelków. Głównie przestrzeń. Ściągam z siebie wilgotne wciąż ubrania, kładę je na stole, nie chcę zmoczyć nimi sofy. Wyciągam zapasowy, równie mokry podkoszulek z plecaka. Nie mam na sobie ani kawałka suchej garderoby. Piorę wszystko w umywalce używając mydła w płynie. Macam kaloryfer. Zimny. Odkręcam zawór i rozwieszam na nim pranie. Ustawiam budzik na 6.30. Wyglądam jeszcze przez okno. Terenówka stoi na samym końcu parkingu ale jest tak wysoka, że właściwie cała górna jej połowa wystaje ponad dachy samochodów zaparkowanych bliżej. Mam nadzieję, że nie będzie tej nocy padać. Okno pasażera zostało otwarte. Pod oknami, pod parasolami, siedzi przy stoliku kilka osób, piją piwo, śmieją się i rozmawiają. Przechodzi mi przez myśl, żeby do nich zejść, pogadać, zapytać co tu robią, skąd przyjechali. Kolejny raz jednak tego nie robię. Tym razem również dlatego, że nie mam w co się ubrać. Muszę się kiedyś poprawić w tej dziedzinie. Koniecznie. Samemu nie da się wszystkiego przeżyć. Dookoła piętrzą się ograniczenia. Stopy mam lodowate. Wchodzę pod kołdrę i zasypiam. To był naprawdę długi dzień.