Kolejny raz dzwoni telefon:
- Gdzie jesteś? Dojeżdżasz już? - Ula pyta zniecierpliwiona - Wszyscy są głodni i coraz pożądliwiej patrzą na mięso.
- Nie dziwie im się. Na pewno wygląda świetnie.
- To będziesz zaraz?
- Raczej nie prędko. Nie czekajcie na mnie, zacznijcie jeść. Nie ma co wszystkich trzymać na głodzie. W końcu i tak się na to jedzenie rzucą - myślę sobie - natury nie da się długo oszukiwać. Można przez chwile, właściwie to bardziej siebie niż ją, ale potem się to z reguły źle kończy. Właściwie to prawie zawsze. W końcu puszczają hamulce i z człowieka wychodzi zwierze - Ja jestem tam gdzie byłem ostatnio. Utknąłem w pielgrzymce. Poruszam się więc wolno, jestem głodny a prawdziwy sens tego wszystkiego mi umyka.
- Jak to? W jakiej pielgrzymce? - Ula pyta niedowierzająco.
- Chyba takiej do Częstochowy
- To gdzie ty jesteś?
- Gdzieś przed Słomnikami. Dużo ludzi idzie drogą i śpiewają. Niektórzy szanty. Dopiero co ich wyminąłem.
- Jak to szanty?
- O barce.
- To kiedy przyjedziesz?
- No nie wiem, może za pół godziny.
- Ojej, to nie za dobrze. Aneta mówi, że nie może zostać długo i chce wracać zaraz po jedzeniu. Damy radę wrócić wszyscy tenerówką?
- No nie wiem, tutaj nie ma pasów z tyłu. Jest tylko ławka z przyklejoną poduszką. Poza tym mam tam rower.
- To co zrobimy?
- Zadzwonię do Marka, może on przyjedzie i was zabierze
- Nie jestem pewna czy chcę wracać z Markiem.
- Poproszę go, żeby się zachowywał przyzwoicie. Chyba nie mamy wyboru.
- No dobra.
- Dam znać jak będę dojeżdżał.
- Okej, to my jeszcze chwile poczekamy.
Wykręcam numer do Marka. W moim telefonie widnieje on pod pseudonimem "Sukin".
Ileż to już lat minęło, kiedy na studiach, biorąc urlop dziekański, razem pracowaliśmy na ziemniaczanym kombajnie w UK? Jeju, już ponad piętnaście. Gdy zaczynaliśmy to Polska jeszcze nie była w Unii. Kupiliśmy sobie wtedy nasze pierwsze telefony komórkowe: Motorole z klapką. Oszołomieni nową technologią wysyłaliśmy sobie mmsy z pokoju do pokoju. Jako pierwszy dostałem zdjęcie jego bosej stopy. Odesłałem mu w zamian swoje kolano. Na szczęście ani on nie kontynuował fotografowania siebie w górę ani ja nie wychodziłem przed szereg. W przeciwnym wypadku nie wiem, czy teraz miałbym do kogo zadzwonić. Faktem jest, że na fali entuzjazmu i w miarę świeżej jeszcze lektury "Wesela" Wyspiańskiego postanowił wpisać mnie wtedy do swojego telefonu jako "Skurwy". Zapewnienia, że to imię literackie, wymyślone przez wielkiego artystę, figurujące w wiekopomnym dziele jakoś do mnie nie przemówiły i w ramach rewanżu czy sprawiedliwości dziejowej, nazwałem go Sukinem. Byliśmy pierwszymi kontaktami w swoich telefonach.
- Cześć Mareczku, nudzi Ci się dzisiaj?
- Powiedzmy, że może mi się nudzić, czego chcesz?
- Żeby nie było, że dzwonię z sympatii albo troski co u Ciebie to od razu zaznaczam, że dzwonie interesownie
- No mów
- Nie przyjechałbyś do Gołego za niedługo?
- Po co?
- Kupiłem terenówkę i jadę tam na grilla ze znajomymi Uli z pracy. Potem trzeba będzie przywieźć Ule do Krakowa
- A ty nie możesz?
- Nie bo w tym aucie są tylko dwa siedzenia a mamy jeszcze Kukuncia.
- A Ula chce ze mną jechać? Ona chyba mnie nie lubi.
- Lubi jak nie jesteś obsceniczny. Nie lubi to mnie, twoja żona. Ma mnie za cymbała.
- No mnie też. To kiedy mam być?
- Możesz być zaraz?
- Nie, koszę trawę u teściów
- No to jak skończysz
- No dobra
- Przy okazji przejedziesz się terenówką.
- Nie musisz mnie przekupywać. Przyjadę. Będzie Aneta?
- Będzie. Czemu pytasz?
- Ona jako jedyna śmieje się z moich żartów
- Nawet z tych niewybrednych?
- Ze wszystkich.
Marek jest spoko. Chyba mamy jednak ze sobą dużo wspólnego. W upływem lat myślę, że coraz więcej. Jest może trochę dziwny ale praktycznie niezmienny od czasów liceum i za to go lubię, choć nie zawsze cenię. Ludzie, jeśli się zmieniają, to z reguły na gorsze. Zwłaszcza Ci, którzy myślą, że zmieniają się na lepsze. Niebezpieczni są głównie Ci, którzy myślą, że muszą, albo potrzebują, zmienić się z dnia na dzień. Ludzie starzy w nagłych zmianach zupełnie się nie odnajdują, nie potrafią dostosować. Każdy to widzi a niekiedy nawet rozumie. Ci w średnim wieku często też sobie w nowej sytuacji nie umieją poradzić, z tym że oni jeszcze o tym nie wiedzą. Kończą jako radykałowie albo zostawiają za sobą zgliszcza. Często jedno i drugie. Trzeba trzymać się więc blisko z tymi stałymi w zachowaniu, tymi, którzy od każdej zasady umieją znaleźć wyjątek albo chociaż tymi ewoluującymi spokojnie w obranym wcześniej kierunku. Nawet jeśli tym kierunkiem jest szaleństwo czy zjazd po równi pochyłej.
- Będę za chwilę, już zjeżdżam z górki - mówię tym samym dzwoniąc do Uli
- Dobra, to wybiegamy na drogę
- Tylko uważajcie, żeby z drugiej strony ktoś was nie rozjechał
Tam jest stromo i wrzucając na luz, obojętne czy samochodem, rowerem, czy traktorem z podpiętym wozem, można osiągać prędkości autostradowe. Tylko konie się tam nie rozpędzają. Może dlatego, że mają generalnie dość wiejskiego życia i mają nogi zamiast kół. Być może jest to jeden z powodów coraz rzadszej ich obecności na polskiej prowincji.
Zjeżdżam z górki z przeciwnej strony. Wieś położona jest bowiem w dolinie. Skręcam po łuku w prawo i rzeczywiście widzę ich. Są. Tym razem nie ci rozpędzeni szaleńcy a komitet powitalny. Nie mają transparentów ani nie odpalają petard ale machają rękami, widzę kilka uśmiechniętych twarzy. Jest miło i nawet się wzruszam. Ula trzyma Kukuncia, żeby nie wpadł pod koła. Domyślam się, że dziewczyna z szerokim uśmiechem, machająca energicznie na czele pochodu to Justyna. Reszta zachowuje stoicki spokój. Widać, że są głodni i po prostu normalni. Widok dziwaka w starym rzęchu nie wzbudza w nich entuzjazmu. Nie dziwie się im zupełnie. Zatrzymuję się przed bramą, wciągam Kukuncia do kabiny przez otwarte okno, sadzam na siedzeniu pasażera i jedziemy razem pod górkę. Szkoda że jest sucho i nie ma błota. Mógłbym w ramach szpanu pobuksować wszystkimi kołami. Mógłbym też się zagrzebać i skompromitować. Coś mi podpowiada, że bliżej mi do tej drugiej opcji. Czuje bowiem, że sprzęgło zaczyna ślizgać.
Gałęzie wychylonych ponad drogę jabłonek uderzają o szybę i szurają o dach. To auto jest niesamowicie wysokie. Bagażnikiem strącamy kilka kilogramów jabłek, które toczą się po dachu, odbijają o koło zapasowe by w końcu poturlać się w dół stoku, pod nogi podążających za nami pieszych.
- Fajna ta tenerówka tata - mówi Kukuncio uradowany - Może pojedziemy zaraz na jakąś wycieczkę?
- No jasne, że tak, tylko najpierw coś zjemy
- Może pojedziemy teraz a zjemy potem? Ja już nie jestem głodny.
- Ale inni są, czekają od dawna na jedzenie. Trzeba jeść.
- Jak się nie je to się nie będzie żyć?
- Jeśli się długo nie będzie jadło to rzeczywiście może tak być. Chodźmy. Daj mi rękę, pomogę Ci zeskoczyć bo tu jest wysoko
Z obiadu nie pamiętam zbyt wiele. Minęło już mnóstwo czasu a moja pamięć jest coraz bardziej zawodna. Smaczne mięso, sporo różnorodnych sałatek. Dużo nowych dla mnie twarzy, po przedstawieniu się którym słyszałem
- Już się poznaliśmy u Tomasa
- A rzeczywiście, racja!
Strzępki rozmów:
- Jak się spisał samochód?
- Nieźle. Zepsuł się dopiero po 30km. Pękł przewód hamulcowy. Dlatego jestem tak późno. Spędziłem noc w Zamościu. Aaa właśnie - przypomniałem sobie - przywiozłem ze sobą lokalne sery. Jeden śmierdzi
- Ale pech!
- Śmierdział już gdy go kupowałem. Chyba tak jest przyprawiony.
- Pech z samochodem.
- A, tak. Przeczuwałem, że tak będzie. Auto za sześć tysięcy nie mogło być w pełni sprawne.
- To auto kosztowało sześć tysięcy??? - zapytał ktoś z takim niedowierzaniem w głosie, że bałem się zapytać czy to dużo czy mało. Każdy ma inne wyobrażenie tego, ile coś może być warte. Someone's trash is someone else's treasure.
- Krzysiek jest niepocieszony - usłyszałem od Anety - napisałam mu, że kupiłeś Pajero i mówi, że jest zdruzgotany
- Teraz kolej na niego. W końcu nie mogło być tak, że tylko o tych samochodach rozmawiamy przy cytrynówce. Ktoś musiał się zabrać za realizacje tego planu.
- Tata, mogę się pobawić w taksówkę?
- Oczywiście, że tak!
- A gdzie chcesz jechać?
- Nad morze!
Przyjazd Marka, żarty, śmiechy, próby zaciągnięcia Justyny przez Kukuncia do stodoły
- No chodź tańczyć a potem tam gdzie jest siano!
I zrobił się wieczór. We wsi położonej w dolinie ciemno robi się dużo szybciej niż na okolicznych wzgórzach. Mogło to zmylić przyjezdnych gości, którzy po kolei odpalali samochody i odjeżdżali. W końcu zostaliśmy tylko my w trójkę i Marek.
- Tata, może pojedziemy na jakąś wycieczkę?
- No dobra, poczekacie chwile? Zrobię z nim kółko po okolicy. Wsiadaj Kukuncio!
Chociaż bywam w tym miejscu już prawie dwadzieścia lat to uświadamiam sobie, że nie znam tam wcale układu lokalnych dróg. Zjeżdżamy w dół i skręcamy w pierwszą polną drogę w prawo. Dwa ślady są doskonale widoczne. Pas pomiędzy nimi obrasta jednak trawa wysoka prawie na metr. Odbijają się od niej światła reflektorów a ona sama szeleści delikatnie o zderzak.
- Czy tym autem można jechać wszędzie?
- Tak mówią. Myślisz, że przejedziemy tą drogą?
- Tak - Kukuncio odparł z taką pewnością w głosie, że aż nie mogłem się nadziwić. Brzmiało to tak, jakby doskonale to wiedział. Po prostu : tak, co to w ogóle za pytanie tata?
Patrzę na niego, na to, z jakim skupieniem patrzy przed siebie i myślę sobie, że rewelacyjne jest to dziecko.
- Kukuncio, pojedziemy kiedyś na jakąś wyprawę?
- Tak - znów tak po prostu.
Po lewej stronie w trawie siedzi grupka dzieci, zwalniam a one mówią nam wesoło, tak trochę zawadiacko, dobry wieczór. Albo są po prostu uprzejme albo położyły na drodze deskę z gwoździem i zachęcają do kontynuowania podróży - myślę ale zaraz potem ganię za to sam siebie - To wesołe, miłe dzieciaki. Nie wiem skąd u mnie takie negatywne nastawienie i tyle uprzedzeń.
Po minięciu ostatnich zabudowań przyspieszam. Szelest trawy narasta, auto podskakuje na dziurach i nierównościach ale bez najmniejszego problemu jedzie czterdzieści, pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Kusi mnie, by skręcić z tego polnego szlaku, dodać jeszcze trochę gazu, puścić się w dół pagórka i przejechać na przełaj przez łąkę. Znam jednak swoje szczęście i od razu wyobrażam sobie, że sekundę po takim manewrze odkryłbym siedzącą w trawie krowę lub porzucony betonowy krąg od szamba. Wjeżdżamy więc tylko dwoma kołami na groblę usypaną po prawej stronie i chwilę potem dojeżdżamy do drogi asfaltowej. Wracamy naokoło pól do domu.
- Co tak krótko? - pyta Kukuncio, wyraźnie zawiedziony
- Teraz kolej mamy. Zobacz jak jest już ciemno. Prawie noc. Mama też chce się przejechać. Wyskakuj. Będziemy jeszcze razem wracać dziś do Krakowa. Jeszcze się najeździsz
- Przypilnujesz go na chwilę? - pytam Marka - chodź Wisienko, teraz twoja kolej.
- Mam wybór? - pyta Marek retorycznie - co mam z nim robić?
- Jakbyśmy nie wrócili to zadbaj o jego edukacje. Pamiętaj, że musi iść na studia, znaleźć sobie fajną dziewczynę. Zadbaj o to, żeby niczego mu nie brakowało. Najlepiej jakbyś mu kupił mieszkanie. Będzie miał łatwiejszy start.
- Ha ha
Jedziemy tym razem w lewo, pod górkę i znów skręcamy w pierwszą drogę na lewo. Nie chcę drugi raz przejeżdżać koło tamtych dzieci. Ta ulica wiedzie na pola za domami, czyli tam gdzie ta poprzednia, tylko nieco wyżej. Po lewej stronie widać naszą stodołę. Skręcamy w tamtą stronę. O dziwo pierwszy fragment drogi jest asfaltowy. Nie mam pojęcia kiedy zrobiono tą drogę. Przysiągłbym, że tam były zawsze same rozpadliny rozjeżdżone przez traktory. Skręcam w prawo z myślą, że pojedziemy zobaczyć jak wygląda nasze pole. Ta droga jest wąska i wiedzie pomiędzy zaoranymi grządkami. Przed nami idzie wolno jakaś kobieta. Ubrana jest w długą sukienkę do pola. Jadę więc niespiesznie, wymijam ją z lewej. Szybko okazuje się jednak, że ta droga nigdzie nie prowadzi. Kończy się ślepo na grządce rzodkiewek. Nawracam ostrożnie i znów powoli wracamy po swoich śladach. Gdy dojeżdżamy do miniętej chwile wcześniej kobiety widzę, że ona wykonuje gest kręcenia korbą. Domyślam się, że prosi by otworzyć okno. Nie może wiedzieć, że u nas szyby otwierają się elektrycznie.
- Dobry wieczór - mówię uprzejmie, zagajając rozmowę, ciekawy tego, o co może nas zapytać.
- Co mi pan rozjeżdża bezczelnie pole!? - rozdziera się ona tymczasem tak niespodziewanie, że zupełnie nie wiem jak zareagować.
- Przepraszam ale nie rozumiem. Przecież jadę drogą - odpowiadam nieśmiało, przytłoczony tym nagle przypuszczonym atakiem.
- Teraz może tak ale ja widuje ten samochód codziennie, przynajmniej od miesiąca! Jeździcie po polach, niszczycie grządki. Myślicie że jak macie auto bóg wie jakie to wam wszystko wolno?!
- Jest pani pewna, ze to my? Zapamiętała pani numer rejestracyjny? Był z Zamościa? Skąd pani wie, że to ja?
- A co to ma za znaczenie? Wiem co widziałam! Nawet przed chwilą pan jeździł po polu, tam na końcu drogi!
- Przepraszam bardzo ale musiałem jakoś nawrócić. Przejechałem tylko przez ten kawałek, gdzie już wszystko jest zebrane. Niczego nie zniszczyłem.
- Teraz pan tak mówi a wczoraj szaleliście po całym polu! Wszędzie są ślady opon!
- No co pani mówi? Wczoraj dopiero kupiłem ten samochód koło Zamościa. Pierwszy raz tu jestem.
- No...
Trochę się uspokoiła i chyba chwilowo zabrakło jej argumentów albo powietrza. Wykorzystałem więc moment, pożegnałem się uprzejmie i pojechaliśmy dalej. Dojechaliśmy do naszego pola korzystając z następnej przecznicy. Pszenica już zebrana, zostało ściernisko. Znów miałem ochotę wjechać tam i kolejny raz odpuściłem. W Anglii, na farmie, kręciliśmy kiedyś z Markiem bączki starą toyotą Hilux po polu porannej rosy. Szło nam żałośnie a osoby siedzące na pace czuły dyskomfort spowodowany ogromnym lękiem przed wypadnięciem. Dobrze, że nikt tego nie widział. Kilka dni później ktoś podjechał na to pole starym escortem, wysiadł i go podpalił. Nie ma to jednak żadnego związku z teraźniejszością i nie wiem dlaczego do tego nawiązałem. Czasem jedna myśl uruchamia kolejną i gdy dzieje się tak, gdy leży się już w łóżku, to ciężko potem zasnąć. Chociaż to moje pole i nie powinienem się przejmować to wciąż jednak czułem obecność tej rozeźlonej pani. Ona wciąż gdzieś tam była a jej złość unosiła się z wiatrem i niosła przez pola. Niedługo jakiś pies zaszczeka. One maja dobry węch. Nie dzisiaj więc, nie pora to na szaleństwa. Z miejsca, w którym stanęliśmy dało się dojechać do drogi, którą jechałem wcześniej z Kukunciem. Łączy je zakręt i rozpadlina z kałużą na dnie. Zawracamy. Nie znając możliwości tego samochodu boję się jeszcze wjeżdżać nim w taki dziury. Zwłaszcza w nocy, samemu, bez wyciągarki i na sparciałych oponach. Ruszyliśmy w stronę domu. Zaraz za zakrętem zauważyłem stojącego na poboczu, nieruchomo, chłopa. Na nogach kalosze, w ręce widły. Oświetlony bladym światłem księżyca. Jak z horroru. Brakowało tylko tego, by siedziały na nim kruki.
- Co on tu tak późno jeszcze robi w polu? Przecież jest prawie zupełnie ciemno.
Podjeżdżam bliżej, zwalniam, otwieram okno. Tym razem on zaczyna rozmowę.
- Dzień dobry, przyjechaliście tu na polowanie? - mówi spokojnie ale ze stanowczością w głosie. Poprawia uchwyt na stylisku. Ja znów nie wiem co odpowiedzieć. Ci ludzie to mistrzowie zaskakującego otwarcia.
- Strzelacie do ptaków, hę? - zadaje pomocnicze pytanie, widząc moją tępą minę.
- Skąd taka myśl?
- Ma pan porządny samochód terenowy.
- To? A tak, ale to prawie trzydziestoletnie auto. Nie wiem jeszcze czy jest porządne. Wczoraj go kupiłem.
- Czyli co? Na polowanie?
- Zupełnie nie. Pojechaliśmy zobaczyć jak się sprawy mają na naszym polu.
- Które to wasze pole?
- To następne za tym nielegalnie posadzonym lasem.
- To mój las
- A to pewnie już zalegalizowany?
- Skąd jesteście? - zmienia temat.
- No tutaj, spod dziesiątki. Od G.
- Znałem G. Heńka ma się rozumieć. Wcześniej mieszkał tu jego brat.
- No tak, Józek.
- Porządni ludzie. Pan to kto?
- Michał. Nie G. ale też od G. Heniek to był mój dziadek. Ja tutaj dopiero od niecałych dwudziestu lat bywam. Józka zupełnie nie pamiętam ale gdy dziadek dostał po nim w spadku ten dom to na strychu znaleźliśmy kilkaset butelek po winie. Inne rzeczy wyniosła podobno z domu żona.
- Różnie z tym bywało. Pan z Krakowa?
- Tak ale odkąd dziadek tutaj zarządzał to zawsze mu pomagałem. We dwóch wyremontowaliśmy ten dom, teraz ja to ciągnę dalej.
- Ja to całe życie spędziłem w tej wsi - mówi z nostalgią w głosie. Tutaj się urodziłem i tutaj umrę.
- Mało już jest takich ludzi. Teraz urodzić się trzeba w szpitalu. To już nie te czasy co kiedyś.
- Zgadza się. Wszystko jest inne a my tutaj wciąż żyjemy na swoim.
- A właśnie, o co chodzi z tym rozjeżdżaniem pola? Tamta baba nas przed chwilą zhepała równo, że niby niszczymy uprawy.
- To moja żona - mówi a ja dopiero w tym momencie zauważam, że ona wciąż stoi na skraju pola. Dziesięć, może dwadzieścia metrów przed nami. Patrzy ale nie podchodzi. Słucha. Jestem pewny, że to ona wezwała męża, żeby nas spacyfikował - już jest spokojna.
- Jak pan widzi, jeździmy tylko drogami i to wolno. Nie można nam niczego zarzucić - tym razem to ja zmieniam temat bo on wciąż ma w ręce widły. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że zabrał je z domu celem przeprowadzenia szturmu na nasz samochód. Co prawda rozluźnił już trochę chwyt i wydaje się, że nie celuje mi już nimi w szyję ale broń to wciąż broń. Podświadomie czuć niepokój.
- Możliwe, że żona przesadnie zareagowała. Czasem jej się zdarza.
- Jeśli ktoś niszczy pola to nie ma się co dziwić. Doskonale ją rozumiem. Musimy już jechać. Dobranoc
- Dobranoc
Zamykam okno i powoli odjeżdżamy.
- Ufff, niebezpiecznie jest na tych polach nocą.
- Rzeczywiście chciałeś tylko jechać na nasze pole czy teraz to wymyśliłeś?
- Rzeczywiście. Myślałem, że tamtą wąską drogą tam dojedziemy od tyłu i nie będziemy musieli potem zawracać
- Aha
Nie wiem czy Ula gratuluje mi zręcznie przeprowadzonej rozmowy czy ma mnie za dobrego krętacza. Podejrzewam to drugie. Wracamy do domu. Jeszcze tylko kolej Marka żeby się przejechać i będziemy wracać do domu
- Wracajmy, robi się zimno. Kukuncio powinien już spać.